„Kocham góry!” – powiedziałam w 2007 roku, kiedy po raz pierwszy zdobyłam Kończystą. Pojęcie „gór” utożsamiłam wtedy z Tatrami Zachodnimi i tak zostało na długie lata. W prawdzie kilka lat temu znajomi wyciągnęli mnie w Beskid Śląski, to jednak nie poczułam w tamtej chwili tak znanego mi, niezwykłego, górskiego klimatu.
Kiedy 2 miesiące temu dostałam propozycję wyjazdu w góry – „super!” – na tego typu inicjatywy nie trzeba mnie długo namawiać. Gdy uświadomiłam sobie, że chodzi o Beskid Wyspowy – „Nie oceniaj” – pomyślałam – „daj szansę”. W końcu punktem kulminacyjnym całej wyprawy miał być niesamowity, malowniczy wschód na należącym do Korony Gór Polski najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego – czym prędzej wpisałam nazwę „Mogielica” w wyszukiwarce i jęknęłam – 1171 m. Ech ładne mi góry… Ale niech tam! Nocleg w bazie namiotowej, oglądanie wschodu słońca na „szczycie”, 2 dni intensywnego chodzenia – jedziemy!
Pojechaliśmy we czwórkę: ja, mój przyszły mąż Bartek oraz dwóch członków klubu SKPTG: Paweł – kierownik wyjazdu i jego kolega Patryk (jak się później okazało – warto go znać).
Wyruszyliśmy bladym świtem w sobotę, kiedy Warszawa siała pustkami, a na ulicach można było spotkać tylko ludzi wracających z piątkowych imprez. Ziewając, odnaleźliśmy pociąg i po krótkich, grzecznościowych konwersacjach, ułożyliśmy się do snu. Kiedy otworzyliśmy oczy, za oknem piękne słońce wdzierało się do naszego przedziału i Kraków zbliżał się wielkimi krokami. Nieco ciasnym busikiem udaliśmy się do Mszany Dolnej, skąd miała rozpocząć się nasza wielka, weekendowa przygoda. Z u śmiechem na twarzy, z zaopatrzonymi plecakami w odpowiednią liczbę kanapek i czekolady oraz ze sprzyjającą, słoneczną pogodą – Ruszyliśmy!
Co kryje Mszana Dolna?
Mszana Dolna z pozoru wydaje się miasteczkiem typowo turystycznym: nowoczesny, wyremontowany dworzec autobusowy, wielka Biedronka (a zaraz obok jeszcze większe TESCO), okoliczne sklepiki z najróżniejszym asortymentem i duża liczba ludzi – wszystko to trochę odstrasza poszukiwaczy wielkich przygód. Przed wyruszeniem w „góry” Paweł postanowił udowodnić nam, że Mszana ma jednak swoją jeszcze niezaprzedaną duszę i zaprowadził nas do trzech miejsc, które mogły wydać się interesujące.
Pierwszym z nich był park Krasińskich z pięknym dworkiem – podobno pięknym, bowiem kilka lat temu został on zaadaptowany do roli ośrodka wychowawczego dla trudnej młodzieży i obecnie można go oglądać tylko od tyłu. Pierwotnie nawiązujący do typowych polskich dworków, po II Wojnie Światowej został przebudowany na wzór angielskiego stylu „cottage” i jak już wcześniej wspomniałam jest zachwycający, ale nie mieliśmy szansy za bardzo się o tym przekonać – wierzymy na słowo przewodnikowi.
Drugim oglądanym przez nas miejscem był XIX w. kościółek p.w. św. Michała Archanioła w stylu neogotyku nadwiślańskiego, w którym niemalże wszystkie ściany pokryte zostały pięknymi, barwnymi malowidłami – bardzo podobny styl można spotkać np. w kościele pw. św. Wojciecha w Szczawnicy. Parafia wg śladów architektonicznych istnieje od 1345 r., jednak pierwsze przesłanki istnienia pochodzą z czasów potopu szwedzkiego, podczas którego najeźdźcy spalili doszczętnie kościół wraz z całą miejscowością. Kościół został odbudowany i dopiero w XIX w. zdecydowano o wzniesieniu kamiennej budowli. W jednym i drugim miejscu znajduje się również wiele starych drzew, które Patryk mógł sobie dopisać do książeczki;)
Trzecim, ostatnim miejscem był jeden z 537 cmentarzy I Wojny Światowej – cmentarz przyszpitalny, na którym m.in. zostało pochowanych 32 żołnierzy poległych podczas kampanii 1914 r. Beskid Wyspowy w czasie I Wojny Światowej był dosyć mocno zaangażowany w działania zbrojne. W samym powiecie limanowskim znajduje się 11 cmentarzy z tego okresu. Na cmentarzu w Mszanie znajduje się również kilka grobów z 1939 r. Dokładnie we wrześniu cała miejscowość została zbombardowana, a wiele okolicznych miejscowości uległo częściowemu spaleniu. Podczas II Wojny Światowej na terenie Beskidu Wyspowego prężnie działał silny ruch oporu – tu ze szczytów (Mogielica) żołnierze AK odbierali zrzuty z alianckich samolotów, napadali na niemieckie transporty wojskowe oraz wysadzali pociągi.
W Mszanie podobno jest też piękny ryneczek, ale głównym elementem rzucającym się w oczy, jest tablica informująca o dofinansowaniu przez UE.
Pierwsze zderzenie z Beskidem Wyspowym
Sprzyjające słońce rozebrało (dosłownie) męską część naszej załogi, a ja plułam sobie w brodę, że przyodziałam długi rękaw i długi „nogaw”. Nie bacząc na błahy czynnik, jakim jest nieodpowiedni dobór garderoby i wzdychając tylko co jakiś czas, starałam się dotrzymywać kroku moim towarzyszom – a o to niełatwo, kiedy kroczą obok trzy pary długich, silnych męskich nóg i potrójne ego;) Szlak rozpoczął się dosyć nietypowo, bo na podmokłej, gigantycznej łące u podnóża góry. Z początku myśleliśmy, że to po prostu taka natura żółtego szlaku, ale jak się później okazało – były to niezamierzone skróty kierownika wyjazdu, które zgodnym chórem ochrzciliśmy „skrótami hrabiego Janickiego”.
W drodze na Łostówkę zrobiliśmy mały odpoczynek – dla samego odpoczynku i złapania oddechu, ale i dla niesamowitych, roztaczających się widoków. Nie były to Tatry Zachodnie w prawdzie, ale duża liczba wystających małych, zalesionych, skąpanych w słońcu czubków gór robiła wrażenie. Wtedy dowiedziałam się co to jest „robienie panoramy”. Panowie z klubu podzielili się z nami tą jakże cenną umiejętnością i zaczęli po kolei wskazywać z imienia wszystkie otaczające nas szczyty. W tej dyscyplinie bezkonkurencyjny okazał się Patryk, który bez użycia mapy i kompasu potrafił nazwać to, co widział. Pozazdrościłam mu tego przeokropnie i czym prędzej rozpoczęłam naukę rozpoznawania okolicy. Łatwo zgadnąć, że jak na początki szło mi marnie, ale to podobno normalne, więc bez cienia rezygnacji zagłębiłam się w technikę „robienia panoramy”. Co ciekawe, będąc wielką miłośniczą Tatr i pokonując tysiąc razy Dolinę Chochołowską – umiałam wymienić może 2 szczyty, które podejrzewałam o królowanie nad tym terenem. Nie bójmy się tego stwierdzenia – trochę wstyd.
Dochodząc do pierwszego pośredniego naszego celu – Łostówki – okazało się, że żeby dostać się na kolejny szczyt, trzeba zejść całkowicie na dół i zaczynać od zera. To było coś nowego. W Tatrach, nie tylko Zachodnich jest tak, że pierwszym etapem każdej wędrówki jest pokonanie pewnej wysokości, skąd można sobie dalej wędrować granią i zdobywać wyższe i niższe szczyty. W Beskidzie Wyspowym natomiast trzeba wejść na samą górę po to, żeby zejść na dół, a potem znowu w górę i znowu na dół i tak bez końca. Niby jeden masyw, ale jakoś tak oddzielone te szczyty. Jakby były samotnymi wyspami (nazwa trafiona!). Nie mniej jednak doświadczenie interesujące i wtedy zwróciłam honor tym górom.
Czy Ogorzała jest ogorzała?
Pierwszym zdobytym szczytem Beskidu Wyspowego została mierząca zaledwie 806 m. Ogorzała. Legenda głosi, że na jej zboczu w Lesie Tobołowym znajdują się pieczary, w których ponoć śpią rycerze. Mają się oni obudzić dopiero w dniu Sądu Ostatecznego,żeby zawojować świat. Legendy legendami, jednak ta góra ma w sobie jakąś tajemnicę, ukrytą wśród gęstych lasów.
Idąc znanymi nam już skrótami Janickiego, bez większych problemów pokonaliśmy te kilkaset metrów podejścia. Schody zaczęły się wraz z próbą przedostania się na drugą stronę zbocza. Okazało się bowiem, że kilka tygodni wcześniej miały tutaj miejsce niemalże dantejskie sceny, owocem czego na naszej drodze stanęło gigantyczne naręcze wiatrołomów. W tym miejscu moje „plucie w brodę” z powodu błędnego ubioru się zakończyło, gdyż długi „nogaw” spisał się wręcz doskonale (jednak kobieca intuicja!). Moi towarzysze prawdopodobnie do dzisiaj chwalą się głębokimi ranami i bliznami po tym starciu.
Przedzierając się przez sterty drzew, dawno straciliśmy szlak z oczu. Przyzwyczajeni do takiej możliwości, obyło się bez paniki. Skoro weszliśmy na górę, celem było po prostu zejście w dół – ot filozofia.
Dlaczego Ogorzała? Bladego pojęcia nie mam. Niby są polany, ale w porównaniu do lasów – to znikomy procent. Słońce też nie skupia się bardziej na tych terenach. Być może zabrakło pomysłów? Tuż obok przecież znajduje się Ostra. Co ma Ogorzała do Ostrej? Też za bardzo nie wiadomo.
Skąd pająki wiedzą dokąd mają iść?
W drodze na Jasień zrobiliśmy drugi dłuższy odpoczynek. Cisza, spokój, zaledwie dwie żywe dusze nas minęły. Położyliśmy się tuż obok drogi. Nad nami po błękitnym niebie leniwie płynęły białe chmury, a trawa pachniała zbliżającą się jesienią. Podczas gdy ja wystawiałam twarz do słońca, moi towarzysze grzebali w plecakach w poszukiwaniu kulinarnej zawartości. Skłamałabym mówiąc, że się nie załapałam na kawałek kanapki, a tym bardziej kawałek czekolady. To wielka zaleta podróżować samotnie z mężczyznami – zawsze odpowiednio zaopatrzeni, zawsze chętni do pomocy, troszczą się, poniosą plecak. Cud, miód, malina, nic tylko brać chłopaków w góry!
Kiedy tak leżeliśmy i myśleliśmy o niczym, tzn. moi towarzysze myśleli o niczym (bo kobiety zawsze o czymś myślą), Paweł postanowił podzielić się z nami swoimi entomologicznymi (za wikipedią: nauka o insektach) obserwacjami i tak patrząc na zmierzającego w naszą stronę małego pajączka, zapytał: „Skąd on (przyp. pająk) wie dokąd ma iść?” Bez cienia złośliwości spojrzeliśmy na Pawła z uwagą i pytającym spojrzeniem, zastanawiając się, co autor miał na myśli oraz co mogło znajdować się w tej czekoladzie. Wychodząc od filozofii myślenia pająka, po jego potrzeby, pragnienia i przynależność stadną – doszliśmy do filozofii drzewa i wtedy było już wiadomo. Koniec tego odpoczywania, czas ruszyć dalej!
Po skrótach hrabiego Janickiego
Kiedy doszliśmy na Jasień (1052 m.), słońce na niebie było coraz niżej. W oddali migotało źródełko, nad którym znajdowała się niezamieszkała chatka i rozbity, jaskrawo pomarańczowy namiot. Na zewnątrz kilku mężczyzn jak gdyby nigdy nic, w połowie stroju Adama zażywali kąpieli po całodziennej wędrówce. My mieliśmy się wykąpać za jakieś max 30 min.
Ukontentowana perspektywą rychłej ciepłej herbaty, ciepłego posiłku, ciepłego – tu ciut przesadziłam – prysznica, pokonywałam ostatnie metry naszej sobotniej trasy. Kierownikiem wyjazdu był Paweł, dlatego wszyscy szliśmy za nim, a że przez cały dzień proponował nam najróżniejsze skróty (które często dziwnym zbiegiem okoliczności wydłużały naszą trasę), tym razem również ulegliśmy pokusie.
Zeszliśmy wyrobioną z pewnością przez człowieka ścieżką, gdyż nasza baza namiotowa znajdowała się ciut niżej niż Jasień. Po pewnym czasie Panowie z klubu zauważyli, że kierujemy się chyba nie w tę stronę świata, co trzeba. Nawet nie próbowałam dyskutować, ponieważ jestem w tym raczej słaba, a jedyne co pamiętam z dzieciństwa to to, że mech rośnie po północnej stronie drzew. Szkoda, że tutaj mchu nie było. Stanęliśmy ze zmartwionymi minami przyglądając się mapie z każdej strony. Padł pomysł nawet sprawdzenia GPS, ale zasięg zdechł, więc pomysł razem z nim.
Patrząc na zmęczone twarze moich towarzyszy, zlitowałam się nad nimi i podjęłam męską decyzję sprawdzenia naszej dalszej drogi. Biegłam, biegłam, a śladu szlaku jak na lekarstwo – Beskid Wyspowy generalnie jest dosyć słabo oznaczony, dlatego tutaj można trochę (ale dosłownie odrobinę) Pawła usprawiedliwić. Kiedy już byłam prawie na samym dole i miałam perspektywę wracania ponad 300 m. w górę, stwierdziłam że faktycznie coś poszło (a właściwie my) nie tak. Nie było mnie na tyle długo, że aż Bartek musiał ruszyć na odsiecz.
Kiedy dołączyłam do moich towarzyszy, było jasne że trzeba będzie zawrócić na sam szczyt. Myśl o kolejnych metrach pod górę, kiedy było już tak blisko… Jedno jest pewne: Jasień do jedyny szczyt w Beskidach, który zdobyłam podwójnie.
Wyższość bazy namiotowej nad schroniskiem
Po wyżej opisanych trudach, w końcu doszliśmy do celu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy „od progu” zostaliśmy poczęstowani gorącą herbatą. Tego nam było trzeba! Potem się okazało, że kuchnia jest do naszej całkowitej dyspozycji, jak nam będzie zimno to możemy dostać dodatkową kołdrę, a w ogóle to jest prysznic i elegancka sławojka i do tego można rozpalić ognisko. Prawdziwa rewelacja!
Baza namiotowa Polana Wały składa się dosłownie z 4 namiotów, zadaszonej kuchni turystycznej, zaplecza łazienkowego, miejsca na ognisko i fantastycznych gospodarzy oraz psa przybłędy – Bazika. W kuchni znajduje się stary piec, który przeżył już niejedną potrawę, mnóstwo garnków, naczyń i czego tylko żołądek zapragnie. Wojskowe zielone namioty wywołują przyjemne kolonijne wspomnienia, a drewniana sławojka i autorska konstrukcja prysznicowa nadają niezwykłego, campingowego klimatu. Oprócz nas w bazie nocowała grupa z Łodzi – jak się okazało byli to uczniowie, absolwenci jednego z liceów i… ich nauczyciele! Co ja bym dała, żeby mieć takich nauczycieli! Jeszcze się okazało, że jeden z nich jest przewodnikiem beskidzkim i że takie wycieczki dla nich to nie pierwszyzna.
Zmęczeni, rozpoczęliśmy odpowiednie spędzenie wieczoru od porządnego posiłku. Gotowaliśmy w zależności od tego, kto się nie znajdował akurat pod prysznicem, jedna osoba wstawiła wodę, druga rozpakowała makaron, trzecia pokroiła parówki i tak wspólnymi siłami zrobiliśmy przepyszną, godną mistrzów kolację. Po niej wyciągnęliśmy gitarę i śpiewniki i to właśnie wtedy poczułam ten klimat. Przysiadły się do nas dzieciaki z Łodzi i wspólnie śpiewaliśmy turystyczne piosenki – tylko turystyczne, bo wyłącznie na takie zgodzili się Panowie z klubu, tłumacząc się poczuciem misji szerzenia tego gatunku. Nie było zatem „Zawsze tam gdzie ty”, czy „Kołysanki dla nieznajomej” (nie można mieć wszystkiego). Patryk zaangażowany w akcję wziął aż 8 śpiewników, które do dzisiaj zdobią moją szufladę.
Po przyjemnie spędzonym wieczorze niebo zasnuły mgły i zaczął kropić mały deszcz, a potem coraz mocniej i mocniej, aż myśleliśmy że popłyniemy wraz z namiotem. W tym pięknym momencie Paweł zdał sobie chyba sprawę, że jednak nie wstaniemy o 3.30 rano (a właściwie w nocy), żeby oglądać wschód ze szczytu Mogielicy. Nie kryliśmy radości.
Wschód na Mogielicy
Wstaliśmy o 5 rano, a pole widzenia sięgało tylko czubków naszych nosów. Było ciemno, mglisto i nic nie zapowiadało poprawy pogody. Zabraliśmy się do robienia kanapek i przy tej okazji poznaliśmy kulinarne gusta Patryka – biały serek to dziadowski serek i nikt Patryka nie przekona. Ubrani od stóp do głów, z kapturami na głowach ruszyliśmy na Mogielicę. Wokół nie było widać nic.
Krocząc w chmurach dotarliśmy do celu naszego wyjazdu. Mogielica ma 1170 m., króluje nad całym Beskidem Wyspowym i należy tym samym do Korony Gór Polski. Jedna z legend głosi, że ta niezwykła nazwa ma wiele wspólnego z mogiłami. Mieszkańcy okolicy uważali, że ciała osób, które straciły życie w nienaturalny sposób lub bez ostatnich sakramentów nie mogą zostać pochowane na miejscowych cmentarzach. Wszystkie zatem zwłoki samobójców, morderców i innowierców wywożono na północny stok Mogielicy. W ten sposób góra stała się królową mogił.
Ze szczytu Mogielicy rozpościera się piękny widok na panoramę całego Beskidu i sąsiednich pasm górskich. Niestety nie dane nam było się o tym przekonać. Zachęcona opowieściami kierownika wyjazdu, weszłam na wieżę widokową a stamtąd można było zobaczyć dosłownie… nic. Znajdowaliśmy się w samym środku białej, kłębiącej chmury,która postanowiła nam towarzyszyć przez cały dzień.
Tajemniczy bliźniak
Schodziliśmy powoli, żeby nie poślizgnąć się na kamieniach, które nieustannie pokrywał siąpiący kapuśniak. Padający deszcz ma to do siebie, że pobudza pęcherz, a wiadomo, że kobiety mają gorzej w tej kwestii. Dotarliśmy do wsi Jurków, gdzie zrobiliśmy odpoczynek w zadaszonej części jeszcze zamkniętej, góralskiej knajpy, a ja wypatrywałam toalety. Niestety takie wsie, jak Jurków nie mają pensjonatów, knajp czy nawet przydrożnego toi toia, dlatego musiałam jakoś wykombinować i udało się wejść na miejscową plebanię.
Po tym bardzo krótkim przystanku (nie dajcie sobie wmówić inaczej), zza chmur leniwie wyszło słońce i przyszedł czas na zdobycie kolejnej góry Beskidu – Ćwilina. To wzniesienie ma raptem 100 m. mniej niż Mogielica i tym samym jest drugą, co do wysokości okoliczną Wyspą. Nazwa Ćwilin (1072 m.) pochodzi od niemieckiego słowa „Zwilling” i oznacza „Bliźniaki”. Nadali ją w XIV w. niemieccy osadnicy z okolicznych miejscowości uznając Ćwilin i niedaleką Śnieżnicę za bliźniacze szczyty. Z tym wzniesieniem wiąże się tragiczna legenda. Podobno kiedyś pod Ćwilinem znajdowała się ogromna przepaść i do niej rzucił się młody chłopak, którego spotkał zawód miłosny. Od tamtej chwili z otchłani przepaści wydobywały się jęki i zgrzytanie zębów. Pewnego dnia ukochana, która go skrzywdziła zbierała nieopodal jagody i przypadkowo go ujrzała. Okazało się, że zakochany niegdyś młodzieniec zmienił się w prawdziwego potwora – miał zjeżone włosy, a z ust buchał mu płomień. Przestraszona dziewczyna zaczęła uciekać, ale ten ją dogonił i wciągnął w przepaść. Od tego czasu nikt już nie słyszał ani jęków ani zgrzytów, a przepaść zniknęła.
Weszliśmy na górę, usiedliśmy na drewnianych ławach, wyjęliśmy przekąski, a Paweł wpadł na pomysł wykorzystania palnika, który z poświęceniem dźwigał od samej Warszawy – ugotowaliśmy przepyszną herbatę i zaczęło znowu padać.
Stok narciarski w lecie
Idąc w deszczu (i mając smak rozmiękczonych krakersów w ustach) znowu poszliśmy skrótami Janickiego i zgubiliśmy szlak, nawet przechodziliśmy przez szlaban – z Beskidami jest taki problem, że nie są zbyt wysokie i w wielu miejscach ludzie robią sobie tam trasy, a to do chodzenia, a to do jazdy rowerem, czy jakimś samochodem terenowym. Dlatego ciężko jest tak do końca stwierdzić, czy idzie się dobrze, czy nie, bo ma się świadomość, że gdzie się nie pójdzie, tam na pewno ludzka noga stanęła nie raz i dokądś droga prowadzi.
I tak pokrętnymi, niezbadanymi ścieżkami dotarliśmy do bliźniaka Ćwilina – Śnieżnicy. Śnieżnica od jakiegoś czasu została zaadaptowana na stok narciarski i obecnie głównie z tym kojarzy się turystom. Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy poza sezonem zobaczyliśmy tam dużą grupę ludzi. Nagle minęły nas pędzące rowery, a chwilę potem zobaczyliśmy zakapturzonych kibiców i okazało się, że na stoku narciarskim odbywają się zawody motocrossowe. Śmigali z naszej lewej, prawej strony. Poruszając się po szlaku, obracaliśmy głowy co jakiś czas, żeby nie zostać zaskoczonym przez rozpędzonego, ubłoconego sportowca.
Z niespodziewaną wizytą u Justyny
Śnieżnica króluje nad Kasiną Wielką, a ta stanowiła ostatni punkt na mapie naszej podróży. Kasina to najstarsza wieś zagórzańska, a pierwsza wzmianka o niej pochodzi z dokumentu z 1254 roku, z czasów Bolesława Wstydliwego. Słynie głównie z tego, że wychowywała się tam nasza olimpijska medalistka i chluba narodowa – Justyna Kowalczyk, o czym przypomina znajdujący się duży billboard przy wjeździe do miejscowości.
W Kasinie znajduje się również piękny, drewniany kościółek pw. św. Marii Magdaleny, który jest jednym z niewielu przykładów dawnego budownictwa drewnianego znajdującego się na Szlaku Architektury Drewnianej w Małopolsce. Został wybudowany w 1624 roku, a 54 lata później dobudowano do niego wieżę oraz część nawy. Kościółek jest jednonawowy i ma konstrukcję zrębową. Wnętrze zdobią niezwykłe, barokowe malowidła, w intensywnych kolorach, a na tęczowej belce znajduje się krucyfiks i XVII w. drewniane postacie Matki Bożej i św. Jana.
Tuż naprzeciwko znajduje się murowany kościół, do którego poszliśmy na Mszę Świętą. Mieliśmy około 2 godzin do odjazdu, dlatego dokładnie zaplanowaliśmy wszystko tak, żeby zmieścić się w planie. Po Mszy mieliśmy jeszcze chwilę, żeby zjeść na spokojnie i połazić po okolicy. Był oczywiście jeszcze jeden obowiązkowy punkt do zaliczenia – toaleta. Jednak tutaj, podobnie jak w Jurkowie – ni widu, ni słychu.
Obok kościoła znajduje się szkoła, ktoś rzucił, że może siedzi tam jakiś sympatyczny ochroniarz, który wpuści zakłopotaną turystkę w potrzebie. Zostawiłam moich towarzyszy podróży na przystanku, z którego mieliśmy złapać busa do Krakowa i podeszłam do drzwi. Te ani drgnęły i z rozpaczą w oczach udałam się na dalsze poszukiwania… Nagle zza rogu wyłonił się młody, umundurowany… strażak! Spytałam go czym prędzej, czy może ma klucze do szkoły, albo zna kogoś kto je ma i w tym miejscu opisałam mu całą historię, że jestem z trzema chłopakami, że oni nie rozumieją jak to jest i że zaraz wyjeżdżamy, i że delikatnie mówiąc – tragedia. Strażak spojrzał na mnie z zaciekawieniem i odparł, że niestety, ale osoby posiadające klucze są teraz nieuchwytne. Zaproponował jednak, żebym spróbowała popytać mieszkańców. Odparłam, że to raczej głupio zapukać do czyjegoś domu i spytać o możliwość skorzystania z łazienki, ale gdyby mi towarzyszył, to na pewno byłoby mi łatwiej. Strażak spojrzał na mnie z jeszcze większym zaciekawieniem i ku mojemu zdziwieniu przystał na propozycję – ruszył przede mną, wyznaczając drogę.
Po chwili, wskazał ręką błękitny budynek znajdujący się przed nami, okazało się że to dom rodzinny Justyny Kowalczyk – tej Justyny Kowalczyk. Nie zdążyłam skomentować tej informacji, a już strażak zagadał kobietę z dzieckiem na ręku, która wyszła z tego domu. Będąc w delikatnym szoku i nieco się czerwieniejąc, rozwinęłam myśl strażaka i wytłumaczyłam owej kobiecie, dlaczego znajduję się przed jej domem i czemu chcę do niego wejść. Zainteresowana moją opowieścią gospodyni, z uśmiechem na twarzy zaprosiła mnie do środka. Po drodze minęłam starszą kobietę i starszego mężczyznę, których pozdrowiłam i prawie uściskałam ze szczęścia.
Moi towarzysze jak stali na przystanku, tak stali, lekko oszołomieni od momentu, kiedy zobaczyli mnie kroczącą w parze ze strażakiem. Z przejęciem i szerokim uśmiechem podeszłam do nich i opowiedziałam, co przed chwilą się wydarzyło. Prawdopodobnie do dzisiaj zbierają szczęki z podłogi 🙂
Skrzyżowanie skrzyżowaniu nie równe
Według naszego planu, a ściślej rzecz biorąc planu kierownika wyjazdu, mieliśmy odjechać z przystanku „Skrzyżowanie”. Okazało się, że o dziwo skrzyżowań w Kasinie jest więcej niż jedno, a zaczepiani przez nas mieszkańcy nie wiedzieli nawet o istnieniu takiego przystanku. Rozpoczęliśmy proces zarządzania kryzysem.
Rozdzwoniły się telefony, Paweł próbował się dodzwonić na infolinię, Patryk do Warszawy, ja nie miałam zasięgu, a Bartek próbował coś ustalić z aplikacją GPS na telefonie. Wszystkie nasze starania spełzły niestety na niczym, a czas się niebezpiecznie kurczył. W końcu, po kilku dyskusjach, ustaleniach, sprawdzaniach, okazało się, że powinniśmy znajdować się 3 km dalej od miejsca, w którym byliśmy – właściwie powinniśmy się tam znaleźć za 20 min. Byliśmy bez szans.
Niezrażeni oczywistym niepowodzeniem zaczęliśmy histerycznie coraz szybciej przebierać nogami. Rzuciłam pomysł ze złapaniem stopa, ale nie spotkał się on z entuzjazmem. Kiedy tak biegliśmy i biegliśmy i wypluwaliśmy płuca, ja odwracałam się co jakiś czas i pokazując zęby, wyciągałam uniesionego kciuka prawej ręki w stronę jadących samochodów. Niestety, wszystkie mijające nas pojazdy miały nasz ciężki los w głębokim poważaniu, toteż dalej biegliśmy i wypluwaliśmy płuca.
Jako pierwsi na miejsce dotarli Bartek i Paweł, z wcale nie gorszym czasem dołączyłam z Patrykiem po kilku minutach. Niestety nasz bus prawdopodobnie już pojechał, albo w ogóle go nie było i sytuacja z minuty na minutę robiła się coraz bardziej dramatyczna. Znowu rzuciłam pomysł ze stopem i tym razem moi towarzysze byli bez wyjścia i musieli przyznać mi rację. Nie minęło 15 minut, a mój pomysł się zrealizował i to w postaci dwóch samochodów – właściciele ochoczo nas przygarnęli i zaproponowali podwózkę do Myślenic. Była to rodzina z Bielska Białej, która właśnie wracała z wypoczynku w Bieszczadach. Od razu złapaliśmy kontakt i podróż minęła bardzo szybko, a do tego na ciekawej pogawędce.
W Myślenicach złapaliśmy busa do Krakowa i znowu wszystko było pod kontrolą. W Krakowie o mało nie spóźniłam się na pociąg (o ironio – przez poszukiwania toalety), ale wszystko jak zwykle skończyło się szczęśliwie – cali, i zdrowi powróciliśmy do swoich domów.
Ten ekscytujący, niezapomniany wyjazd odbył się w dniach 23-24 sierpnia b.r. Dlaczego dopiero po niemalże dwóch miesiącach relacja? Cóż, jak to powiedział pewien niemiecki filozof: wszystko, co doskonałe, dojrzewa powoli.
Bilans pierwszego wyjazdu z SKPTG:
- 6 zdobytych szczytów (w tym jeden podwójnie)
- 1990 m. przewyższenia
- 45,4 km
- 64 GOT
- Odwiedzony dom rodzinny Justyny Kowalczyk
Agnieszka Krześniak